sobota, 4 czerwca 2016

Nic

- Nic się nie stało.

Strumień wody dotknął jej czoła, ciecz rozbłysła gdzieś głęboko w niej ostrym światłem, a wilgoć łapczywie okryła włosy układając je na swój obraz i podobieństwo.

- Nic się nie stało - powtórzyła kalkę jak wyuczone w dzieciństwie " dzień dobry", "dziękuję", "przepraszam". 

Brak szczerości czasem jest skorupą w której skrywają się dobrzy ludzie, zamykają za sobą drzwi i ronią w samotności smutek. W takiej samej skorupie polują też drapieżniki, dlatego tak trudno czasem odróżnić prawdę od ułudy, radość od depresji, dobro od zła.

Strumień wody dotarł do obrzmiałych ust. Wczorajsza noc dałaby się podsumować łacińskim amantes amentes, zakochani są jak szaleni, przynajmniej tak chciałbym o nich myśleć, bez względu na odwieczne prawa kolei losu. 

Strumień wody rozlał się spokojnym rozlewiskiem po barkach i plecach, oblał kojącym ciepłem lędźwia. Niknął zauroczony w niedawno odkrytych przez obce opuszki palców zakolach, dolinach i skarbcach pełnych tajemnic.

Struga lśniącej wody spadła do stóp i zdawało się, że jest nawet w stanie zabrać ze sobą wszystkie niewinne kłamstewka - karty do gry w życie.














Rock Stars!

-Uhssss... uhssss..
-Want You be my daddy...?

W tle Nirvana zarzynała ostatnią piosenkę z empetrójki, 'Something in the way, yeah...'. Powietrze wibrowało w oparach taniej whisky i białego proszku.
- Pieprzone gwiazdy rocka, hehe... - rzuciła od niechcenia pierwsza, dolewając sobie szklankę do pełna. Usiadła niedbale na brzegu łóżka, z szelmowską miną świdrując koleżankę przenikliwym spojrzeniem, mocnym jak to co właśnie przepiła.
- Rockandrolla... - rzuciła tylko druga, kładąc się na podłodze i opierając nogi o krzesło.

- Okey, nie zadzieraj ze sprawami których jeszcze nie rozumiesz - powiedziała pierwsza, uśmiechając się nadal w szelmowski sposób. Huk zarżniętej Nirvany ucichł, powietrze nie przestało wibrować.
- Nawet nie próbuję... - daj kreskę - wyszeptała.

Znacie taką piosenkę 'Wild thing' w wykonaniu The Troggs prawda? W tym hotelowym pokoju brzmiała jej wersja Hendrixa. Rozwalała bębenki w uszach, darła narkotycznymi rifami duszę w ten jeden, jedyny sposób. Hedonizm i nihilizm, muzy mojej młodości i surrealizm, jakieś nieuzasadnione poczucie zanurzenia w sam środek złej burzy, czarnych motyli, lepkiej toksycznej ulewy.

- Rockandrolla... pieprzone gwiazdy rocka, hehe...  - powtórzyła pierwsza, jak gdyby chciała wyznać, że ten wieczór nie będzie mieć żadnego happyendu.


 W życiu nie ma happyendów, dlaczego teraz miałby taki być.
- Chcę klapsa... - wyszeptała druga i długo nie musiała...

Części garderoby zalegały na przemian z pustymi butelkami i śladami ostrego picia, petami, popiołem w plastikowych kubkach z resztkami coli. Bo i czego innego można się spodziewać po 'gwiazdach rocka', innego niż umiłowanie tej cyganerii ponad życie niedoczesne i wieczne, gdy to drugie status 'gwiazdy doczesnej' z automatu gwarantuje. Chyba.

Tu i teraz, taka prosta dewiza, o której nikt wcześniej nikomu nie miał zamiaru powiedzieć - że prosta nie jest. Jest pociągająca za cenę choćby nawet - utraty tchu.






- Masz ognia?
- tak, cała płonę...

















- Co dalej jest...?
 - ...pieprzone gwiazdy rocka..